Znaczy nikt poza tą garstką, która przeczytała prolog. Bo jak się przeczyta prolog, to można się domyślić, że kolejne rozdziały się pojawią. Nazwa "prolog" to sugeruje.
A w tym rozdziale nasz główny protagonista... który może nie jest znowu aż taki główny, jak to się może wydawać, ale jestem prawie pewien, że jest protagonistą.
Zapraszam więc na egzotyczne Yistico, gdzie niebo jest zielone, piasek jest niebieski, a poza obszarami miejskimi przeżyć mogą tylko najsilniejsi... bądź najszczęśliwsi!
Kameleon
Wystrzał był wręcz ogłuszająco głośny.
Zwykle ciemnozielone niebo teraz mieniło się milionem
kolorów dzięki setkom fajerwerków. Prawdopodobnie w całym Kryształowym Mieście
nie było ani jednego naprawdę nie oświetlonego miejsca. Nie było w tym nic
dziwnego – całe Yistico obchodziło Święto Urodzaju. Piękne święto, kiedy całe
miasto albo cieszy się z tego, jaki był poprzedni rok i wszyscy śpiewają,
tańczą i puszczają fajerwerki, albo w ciszy i spokoju modlą się prosząc o lepsze
czasy, jeśli powodzi im się nie tak dobrze. Zeszły rok dopisał miastu pod
każdym względem, więc nie było w tej chwili ani jednej uliczki, w której ktoś
by nie świętował, nie wznosił toastów. Zwłaszcza w tym momencie, kiedy minęła
północ i sztuczne ognie zajęły całą przestrzeń powietrzną. Czego niektórzy
jeszcze zdążą pożałować.
Człowiek,
który sam siebie nazywałby „Kameleonem” (gdyby tylko mógł), żałował tego już
teraz. Ze względu na tak intensywne świętowanie, odwołane zostały wszystkie
loty, co oznaczało, że opuszczenie planety było praktycznie niemożliwe. Z
jednej strony jest to niepocieszające, gdy właśnie ukrywasz się przed prawem i
wisi nad tobą kara śmierci. Z drugiej strony… hej, przynajmniej nie jest nudno!
Mijając
kolejne uliczki kryształowego miasta starał się unikać co większych placów,
obstawionych nie tylko przez świętujących, ale też przez Gwardię zapewniającą
bezpieczeństwo i spokój w czasie święta. Jeśli to jest możliwe, kiedy całe
miasto wygląda jak wielka dyskoteka. Dosłownie: różnokolorowe światła
fajerwerków od różnokolorowych kryształów, z których zbudowane zostało całe
miasto, a nawet większość ulic. Skutkiem tego był koszmar każdego epileptyka,
ale miejscowa ludność nie miała z tym problemów. Mieszkając w mieście z
kryształu na planecie, która ma dwa słońca, można było przywyknąć do…
interesującej gry świateł.
Aby
uniknąć oczopląsu (i zbliżającego się patrolu) Kameleon wszedł w najbliższe
otwarte drzwi. Znalazł za nimi jeden z tych podrzędnych pubów, gdzie na co
dzień kręcą się typki dużo bardziej podejrzane niż on sam, a w dodatku ktoś
zrobił wszystko, co się dało, aby wystrój kojarzył się jak najbardziej z
wnętrzem statku pirackiego. Zabieg ten wydawał się mocno bezcelowy na planecie,
na której nie ma ani jednego morza, ergo brak w nim typowo morskich piratów.
Stojący za ladą barman miał na sobie piracką czapkę, opaskę na jednym oku i
aparycję, która może sugerować, że jej posiadacz nie miałby żadnego problemu w
napaści na jeden czy dwa galeony. Poza nim na sali nie było nikogo. A
przynajmniej nikogo na tyle trzeźwego, aby nadawał się do czegokolwiek innego,
niż zepchnięcie go ze stołka na ziemię, aby zwolnić sobie miejsce przy ladzie i
zamówienia filiżanki herbaty, co też Kameleon skwapliwie uczynił.
Ponieważ
zwykle właśnie to zamawiają w zapuszczonych melinach ludzie ścigani przez
Gwardię – herbatę.
-
Nazywam się Artames Tothi,
tak informuję cię na wypadek, gdybyś planował spytać. – rzucił Kameleon, z góry
płacąc za zamówienie.
Oczywiście
podane imię i nazwisko były równie prawdziwe, co… fatamorgana: niby istnieje,
ale każdy widzi ją inaczej, więc można opisać ją tylko częściowo. Kwestia
imienia i nazwiska Kameleona jest dość skomplikowana, ze względu na ciążącą na
nim klątwę.
Artames
(to jest osoba, która właśnie się tak przedstawiła) nie jest w stanie
przedstawić się konkretnym imieniem i nazwiskiem więcej niż raz. To znaczy, że
barman zna go teraz jako Artamesa, ale człowiek, który pomagał mu się dostać do
pałacu usłyszał imię Diogenes, kiedy Wielki Wezyr kojarzy go pod nazwiskiem
Hamadi. Z jednej strony bywa to niezwykle pomocne, kiedy się ukrywasz, ale
ciężko zaskarbić sobie czyjeś zaufanie, jeśli zauważy, że każdy dostał inną
wersję twojej godności.
Żeby nie
było za łatwo, to jednocześnie nie jest on w stanie odmówić przedstawienia się.
Kiedy spytają go o imię – musi zdradzić kolejne. Klątwa Wielu Tożsamości nie
należy więc może do najbardziej zabójczych przekleństw we wszechświecie, lecz
niewątpliwie potrafi zrujnować większą część życia. W końcu nie możesz
skorzystać nawet ze swojego dowodu osobistego.
Niemniej Kameleon był optymistą i
starał się tym specjalnie nie przejmować, dlatego upił łyk otrzymanej herbaty
(czy też może raczej tego, co zostało formalnie nazwane herbatą, ale w smaku i
konsystencji kojarzyło się raczej z rozpuszczonym kisielem) i zagadał:
- Wiesz, jestem poszukiwany przez
Gwardię za planowanie zamachu na Maharadżę, próbę zabójstwa Wielkiego Wezyra i
świętokradztwo. Wyobrażasz sobie?!
Żarówka
pod sufitem zamrugała, jakby zwątpiła w to, co właśnie usłyszała. A biorąc pod
uwagę fakt, że zwisała bezpośrednio nad pijakiem, który leżał twarzą na stole
stylizowanym na koło sterowe, na którym stał kryształowy wazon wypełniony
plastikowymi rybami, to jest to całkiem spore osiągnięcie. To znaczy byłoby,
gdyby żarówka miała świadomość, której oczywiście nie posiada. To tylko
żarówka.
Barman
za to powoli zaczął przecierać ladę ścierką, nie zwracając większej uwagi na
to, co zaczął mówić jego gość.
- Ale tak naprawdę nie jestem winien
niczemu, o co mnie oskarżają! Chciałem tylko obejrzeć sobie ten ‘Klejnot Bogów’
czy jak go tam zwą, wiesz, ten co leczy ponoć absolutnie wszystko. Więc jasne,
włamałem się do pałacu, ale tylko po to! A tymczasem „przypadkiem” usłyszałem
jak Wezyr gada sam do siebie o zamachu stanu… Tak, najwyraźniej źli ludzie
faktycznie prowadzą ze sobą monolog od czasu do czasu! A skoro tak ładnie
mówił, to zanotowałem mniej więcej co i jak, bo pomyślałem, że może się
przydać. No i akurat wtedy jeden ze strażników mnie zauważył. Nawet nie
próbowałem uciekać, wiesz jak to jest: próbujesz wiać, to tak jakbyś wypisał
sobie na czole „winny”, nie?
Kameleon spoglądał wyczekująco,
swoimi szarymi (niektórzy mówią „srebrzystymi”, ale nie znają się – są szare!)
oczami, najwyraźniej faktycznie oczekując odpowiedzi. Przy okazji przypomniał
sobie, że może warto byłoby w końcu zdjąć kaptur. Poza barmanem i tak nikt go
nie widzi. Na ulicach musiał się ukrywać, bo jasna skóra, jak i krótkie, jasne
blond włosy (niektórzy mówią „złociste”, ale to są upiększający wszystko
kretyni, skoro tak mówią o włosach, które przy odpowiednim świetle wyglądają
jak słoma) dość mocno wyróżniała się w okolicy, gdzie dominowała raczej ciemna
karnacja i ciemne – a także według mody - długie – włosy.
- Tak. –
rzucił tylko barman, skrupulatnie zabierając się za czyszczenie kufli do piwa.
To nie pierwszy raz, kiedy ktoś wpada do niego prosto z ulicy i gada jak
potłuczony.
Kameleon podniósł filiżankę i
przekręcił, czekając aż gęsta ciecz powoli wypłynie z kubka.
- No
właśnie! Więc pogadałem z Wezyrem, który przy okazji kazał mnie przeszukać. I
klops, bo znaleźli moje notatki na temat jego planu… Zgaduję, że mogłem je
spróbować chociaż schować w kieszeni, a nie trzymać w rękach cały ten czas. Tak
czy inaczej Wezyr połapał się, że go zdemaskowałem ii… jesteś pewien, że to
herbata?
„Ciecz”
odmawiała opuszczenia filiżanki pomimo faktu, że ta była odwrócona do góry
dnem. Jednak „pirat za ladą” rzucił takie spojrzenie, że Kameleon nie poruszał
już więcej tego tematu. Po prostu zaczął zjadać zawartość przy pomocy łyżeczki.
- Gdzie
to ja byłem? A tak. Postanowił więc stwierdzić, że ten wspaniały plan jest mój
i skazać mnie na śmierć. A przy okazji, że niby próbowałem zakraść się do jego
prywatnych komnat i go zamordować. Dodatkowo ponoć próbowałem ukraść ten
wspaniały „Klejnot Bogów” – swoją drogą: on wcale nie działa – więc do listy
moich zarzutów zostało dorzucone świętokradztwo. Kto wie co by się stało, gdyby
dowiedział się, że dostałem się tam przez komnaty córki Maharadży…
Wyskrobując
resztki z dna, Kameleon poważnie się zastanawiał. Nie mógł sobie pozwolić aby
zostać tu zbyt długo. Nie miał już zresztą po co: „Kamień Bogów” nie miał
żadnej specjalnej mocy, więc nie było mowy o tym, aby mógł ściągnąć klątwę.
Próba wylotu w kosmos w obecnej sytuacji jest raczej skazana na porażkę:
pomijając tutejsze fajerwerki, które same w sobie byłyby w stanie uszkodzić
statek, o kapsule nie wspominając. Dodatkowo dzisiejszej nocy każdy
nieautoryzowany lot będzie zestrzelony bez ostrzeżenia. Mieszkańcy Yistico
bardzo poważnie traktują swoje święto i nie pozwalają go sobie przerywać.
Powinien wyrwać się z miasta już
teraz. W ogólnym zamieszaniu ciężko będzie go znaleźć, zaś gdy święto się
skończy i wszystko wróci do normy, wyrwanie się może być dość ciężkie.
Prawdopodobnie skończy się na pieszej wędrówce przez pustynię.
- Tak czy inaczej, dzięki wielkie za
wysłuchanie! Świetna… herbata. – nazwa ta ledwo przeszła mu przez gardło –
Nigdy więcej się nie zobaczymy, ale miło było cię poznać! Do zobaczenia!
Mówiąc
to rzucił zapłatę na ladę (…po raz drugi, gdyż wcześniej zapłacił z góry…),
naciągnął kaptur na głowę i skierował się do wyjścia.
- Zapamiętaj mnie sobie! – rzucił
wychodząc, nie oglądając się na barmana.
A barman go sobie zapamiętał.
**************************************************************
Przekradnięcie
się między ulicami miasta było banalnie proste. Nikt nie zwracał na niego
uwagi, a większość strażników dozorowała centrum. Co oznaczało tylko, że im
bliżej wyjścia z miasta, tym rzadziej wpadało się na patrole. Nawet brama
główna była otwarta na oścież i pilnowana zaledwie przez dwójkę strażników.
Dwie
osoby, nawet dobrze uzbrojone nie są zbytnią przeszkodą dla kogoś władającego
Energią. Kiedy strażnicy wymierzyli broń w Kameleona i kazali mu się zatrzymać,
on nic sobie z tego nie robił, po prostu uśmiechnął się i szedł dalej. Po
trzecim ostrzeżeniu otworzyli ogień. Wiązki energetyczne po prostu odbiły się
od niego i raziły strażników. Być może ich to zabiło, Kameleon się nad tym
nawet nie zastanawiał. Opuścił mury miasta i wkroczył na pustynię. Wielką,
bezkresną pustynię złożoną z malutkich, niebieskich kryształków. Tych samych,
które po obróbce są głównym materiałem budowlanym na Yistico, a także głównym
źródłem zasilania.
Wiele
osób stwierdziłoby, że pustynia jest piękna. Niebieska pod zielonym niebem, pełna
wydm, które zachęcały do sprawdzenia, co się za nimi kryje. W bardzo gorące dni
kryształy miały tendencję do rozpuszczania się, przez co cała powierzchnia
zdawała się dosłownie falować. Z kolei w naprawdę zimne noce, całość zlewała
się ze sobą i zastygała, przypominając ogromną taflę lodu. A to wszystko tylko
po to, aby w dni nie wystarczająco gorące lub nie wystarczająco zimne, wrócić
do swojej piasko-podobnej postaci, gdyż nie obrobiony kryształ miał tendencję
do rozdrabniania się.
Prawda
jest taka, że w te gorące dni one się nie tylko rozpuszczały, ale także
parowały, wypuszczając z siebie duszące chmury niebieskiego gazu. Za to w
czasie chłodu, całość była gładka niczym szkło, a dużo bardziej od niego
śliska, przez co poruszanie się bez odpowiedniego wyposażenia było zwyczajnie
niemożliwe. Jednak przez następne dwie godziny marszu Kameleon nie myślał o
żadnym z tych niebezpiecznych czynników. Myślał tylko o tym, że ma wrażenie, że
wcale się od miasta nie oddala. A patrząc na horyzont, widział tylko masę
przestrzeni, na której nie ma absolutnie nic ciekawego. Tylko strasznie długą
drogę, którą miał do przejścia (pomijając fakt, że nie miał zielonego pojęcia,
gdzie się kieruje) i brak kogokolwiek, z kim mógłby pogadać. A tak miło byłoby
zrobić coś ciekawego.
Bo
w gruncie rzeczy na tym polegało od dłuższego czasu jego życie. Spędzał czas na
szukaniu sposobu na odczynienie klątwy i robieniu czegoś ciekawego. Szukał w
życiu czegoś ekscytującego, nie przejmując się specjalnie konsekwencjami swoich
czynów. Zwykle więc się pojawiał gdzieś, gdzie miał nadzieję na zdjęcie klątwy,
robił zamieszanie, uciekał i wszystko zaczynało się od nowa. Teraz jest ta nudna
faza.
Jednakże
nagle słysząc huk i dostrzegając spadającą z nieba kapsułę, uśmiechnął się,
mając nadzieję, że stanie się coś ciekawego.
I może już nie będzie sam.
Następny rozdział pewnie już jakoś za dwa tygodnie. Może wcześniej, przy odrobinie szczęścia. Lub później, przy odrobinie pecha.